Dawno temu, na studiach, poznałam chłopaka, który przy piwie zwierzył mi się, że nie planuje nigdy mieć dzieci. Jego argumentacja była prosta: dzieci kosztują dużo pieniędzy i czasu, nie dając w zamian żadnych wymiernych korzyści, a on zamierza spędzić życie prosto i przyjemnie, nie ściągając sobie na głowę dodatkowych kłopotów.
I chociaż brzmiało to całkiem logicznie, z jakiegoś powodu jego wywód mnie wkurzył. Było to tym dziwniejsze, że po pierwsze naprawdę cenię szczerość, a po drugie, wcale nie jestem miłośniczką dzieci – wręcz przeciwnie, sama byłam wówczas przekonana, że nie będę ich mieć.
Zupełnie nie rozumiałam swojej irytacji, miałam tylko podskórne odczucie, że jest coś błędnego w jego rozumowaniu. Dziś wiem, że gość miał poważny problem z wartościami, a gówniane wartości są jedną z rzeczy, które sprawiają, że lepiej się od kogoś trzymać z daleka.
Wartości – z czym to się je?
Moje poszukiwanie własnej hierarchii wartości zaczęło się trochę od dupy strony. Po paru latach biegania w chomiczym kółku pracy w korporacji podjęłam męską decyzję, że chcę zrobić coś dla siebie po godzinach. Szło jak po grudzie, zaczęłam więc tropić w internecie porady i wskazówki jak być bardziej zorganizowanym i produktywnym. I tak wpadłam przez króliczą norę do świata samorozwoju.
Wszystkie mądre systemy planowania nakazują zacząć zmiany od spisania swoich najważniejszych wartości. Poznaj swoją wizję życia – mówią, a dopiero potem rób plany. Działanie w zgodzie ze swoimi wewnętrznymi wartościami – mówią, sprawi, że będzie ci szło jak po maśle. Wartości określają, kim tak naprawdę jesteś – mówią. Świetnie, tylko że nikt nie mówi, jak te wartości do cholery odkryć. Recz na pozór wydaje się prosta, ale tylko do momentu, kiedy faktycznie spróbujesz spisać te trzy do pięciu najistotniejszych dla ciebie kwestii. Wtedy zaczynają się schody.
No bo co jest ważniejsze – rodzina czy przyjaciele? Autonomia czy bliskość? Praca zespołowa czy indywidualizm? Bardziej zależy mi na bezpieczeństwie czy na wolności? Dbałości o środowisko czy na wygodzie? Stabilizacji czy mobilności? Jak wybrać pomiędzy miłością a sukcesem materialnym? Zdrowiem a przygodą? Asertywnością a byciem lubianym? Nie chcę wybierać, dawajcie wszystko! I zasmażkę!
Rzecz w tym, że jednak trzeba wybierać i to częściej, niż nam się wydaje. A chowanie głowy w piasek nic nie daje, bo nawet jak unikamy wyborów, to i tak wybieramy. Codziennie dostajemy od życia kartę do głosowania, na której są wydrukowane wszystkie opcje, o wiele za dużo, niż można zmieścić w jednej dobie: obiad z rodziną, kawa z przyjaciółką, dodatkowa fucha, wyjście na siłownię, wieczór z serialem, beza z musem malinowym, przejażdżka rowerem, uporządkowanie szafy, planowanie wakacji – lista nie ma końca. Krzyżykami, które stawiamy przy kandydatach do naszej prywatnej hierarchii wartości, nie są nasze ustne deklaracje, tylko czyny.
Wartości nie znają demokracji – czyli po co ci hierarchia własnych wartości?
Wiedza o własnych wartościach przydaje się do osiągnięcia spójności, która jest podstawą satysfakcjonującego, spełnionego życia. Powyższe zdanie brzmi wzniośle, ale ma bardzo praktyczny wymiar. Znając swoje wartości, nie miotamy się, lecąc, w którą stronę zawieje, nie musimy się za każdym razem zastanawiać w panice, co wybrać – a pamiętajmy o tym, że każda kolejna decyzja jest dla mózgu wyzwaniem, które wysysa z nas energię. Dlatego też nie wystarczy sobie uświadomić, jakie sprawy są dla nas najistotniejsze. Kluczowa jest kolejność.
Dla Życia przez duże Żet wymyślono wiele wzniosłych metafor. Mój M. najbardziej ceni tę wygłoszoną przez Wiktora Zborowskiego grającego Habra w filmie CK Dezerterzy: „-Życie jest jak wielki żelazny most. -Dlaczego? -Nie wiem!”
Może mniej malowniczym, ale z pewnością bardziej praktycznym jest porównanie życia do czteropalnikowej kuchenki gazowej. Palniki reprezentują teoretycznie najważniejsze dla każdego człowieka wartości: rodzinę, przyjaciół, zdrowie i pracę. Cały wic polega na tym, że mogą się palić wszystkie naraz, ale płomyki będą anemiczne. Jeśli chcemy osiągnąć w czymś sukces – jeden musimy zgasić. Jeśli zależy nam na wybitności, trzeba przykręcić kurek w dwóch.
Niezależnie od tego, ile prawdy kryje się w tych wszystkich metaforach, życie uwielbia nas stawiać nas przed koniecznością opowiadania się po stronie tego, co jest dla nas ważniejsze.
Pamiętam, jak wkurzyłam się na przyjaciela, że nie ma czasu na chlanie z nami (żywotnie ważna sprawa!), bo w ten wieczór wypadały imieniny jego kuzynki. Z perspektywy czasu widzę, że jego hierarchia wartości była, w przeciwieństwie do mojej, dobrze poukładana: nie miał wątpliwości, że palnik „rodzina” ma pierwszeństwo przed palnikiem „przyjaciele”, dlatego nie wahał się, który zgasić w obliczu wyboru.
Uwaga, ważne: mam pełne prawo poukładać swoje palniki w zupełnie innej kolejności i innym nic do tego. Ale ten kij ma dwa końce: każdy człowiek (dotyczy to również moich znajomych i bliskich) również ponosi wyłączną odpowiedzialność za dizajn swojej płyty grzewczej i z kolei mnie nic do tego. Oczywiście, że łatwiej się żyje mając wokół siebie ludzi z podobnymi hierarchiami wartościami. Ale to temat na zupełnie oddzielną rozkminę.
Wartości a produktywność
I tą okrężną drogą dochodzimy do mojej początkowej motywacji do poszukiwania wartości, czyli produktywności. Jeśli nie mamy jasności co do własnych wartości, każdorazowo, gdy stajemy przed obliczem decyzji na co przeznaczyć swoją najcenniejszą walutę, czyli czas, czujemy niepokój. A po podjęciu decyzji „na czuja” często odkrywamy, że wcale nie jesteśmy z niej zadowoleni. W ten sposób tracimy nie tylko czas, ale i energię.
Jak zgrabnie ujął to Mihály Csíkszentmihályi (którego jestem fanką, mimo iż nie potrafię wymówić jego nazwiska) „Każdy z nas posiada pewne wyobrażenie tego, co chciałby osiągnąć przed śmiercią. Miarą jakości naszego życia jest to, na ile zbliżamy się do tego celu. Jeśli pozostaje on poza naszym zasięgiem, stajemy się zgorzkniali i rozgoryczeni; jeżeli zaś zrealizujemy go choćby w części, jesteśmy usatysfakcjonowani i szczęśliwi.”
Czyli wiemy już co jest stawką – satysfakcja i szczęście w życiu. Dochodzimy do nich poprzez osiągnięcia, których matką jest produktywność. I tak, schodząc w dół po drabince, docieram do słowa-klucza, czyli nawyku. (tu kiedyś będzie link, a jakże)
Jeśli wierzyć Arystotelesowi, jesteśmy tym, co powtarzamy. Dlatego chcąc dokonać trwałej zmiany w życiu, powinniśmy zacząć od wymiany starych nawyków, które nam nie służą, na inne. Zazwyczaj działa to w ten sposób: podejmujemy męską decyzję, że zamiast co chwilę odpalać fejsa, będziemy pracować w skupieniu. I wtedy odkrywamy, że próba zmiany nawyku “z zewnątrz” nie działa. Dlaczego? Bez zrozumienia, dlaczego odpalasz tego fejsa – np. dlatego, że do tego stopnia nienawidzisz swojego zajęcia, że masz ochotę walić głową w klawiaturę za każdym razem, gdy odpalasz Excela bo tak naprawdę największą wartością jest dla Ciebie kreatywność, a księgowym zostałeś z rozsądku – będzie niewymownie ciężko. Takie siłowe próby zmiany są jak jazda z zaciągniętym ręcznym, pod górkę. Albo jazda rowerem z Dwernika.* Niby można, ale jest okropnie ciężko i w końcu dramatycznym gestem rzucamy to w cholerę i idziemy na piwo.
Jeśli twoje życie jest w sprzeczności z twoimi wartościami, konsekwencją jest konflikt i narastające poczucie nieadekwatności.
Dopóki nie zrozumiesz, że fejs zapewnia ci oderwanie od tej męczarni wewnętrznego konfliktu, nie uda ci się trwale zmienić nawyku, nie będziesz produktywny, nie osiągniesz zamierzonych celów, a w konsekwencji nie zaznasz spełnienia i umrzesz w strasznych męczarniach. Chyba się jednak opłaca pogmerać w tej hierarchii, co?
Skutek uboczny
Odkrywając swoje wartości, poznajemy samych siebie. Dowiadujemy się, o co nam w ogóle chodzi i po co się boksujemy z życiem jak kangury, zamiast spokojnie przeczekać do końca na kanapie pod kocem.
I jeszcze jedno – z poukładaną hierarchią wartości żyje się prościej (choć nie łatwiej), a na końcu mniej się żałuje. Jak dotąd jest to najlepsza definicja sensu życia, do jakiej udało mi się dotrzeć. A ciągle szukam.
*Wypożyczyliśmy kiedyś z M. rowery bieszczadzkiej miejscowości Dwernik. Były w takim stanie, że kiedy jadąc z górki przestawaliśmy pedałować, rowery się zatrzymywały. Gdybyście kiedyś byli w Dwerniku, lepiej zwiedzajcie na piechotę.