“Kiedy coś kupujesz, nie płacisz za to pieniędzmi! Płacisz godzinami swojego życia, które poświęciłeś, by na to zarobić”.
Przeczytałam to zdanie jakiś czas temu w Wysokich Obcasach, w wywiadzie z byłym już prezydentem Urugwaju, José Mujicą. Brutalna prawda jego słów uderzyła mnie obuchem. W końcu zrozumiałam, o co tak naprawdę chodzi mojemu wewnętrznemu skąpcowi, kiedy się wzbrania przed wydaniem każdej stówki i przyznałam im obu – wewnętrznemu skąpcowi i Mujice – całkowitą rację.
Czas to totalnie demokratyczna waluta – każdy, niezależnie od pochodzenia i statusu społecznego, otrzymuje go dokładnie tyle samo. To również waluta najdroższa, bo deficytowa. Nie da się jej wytworzyć, zsyntezować, pomnożyć na giełdzie, wydobyć na czasonośnych polach. Tymczasem współczesny świat bezustannie próbuje z naszego prywatnego zasobu czasu i uwagi uszczknąć co nieco, ponieważ abstrakcyjne godziny naszej pracy są przeliczalne na całkiem konkretne wartości w złotówkach lub dolarach.
Mój były szkocki szef, zapytał mnie kiedyś o realia życia w Polsce. Ponieważ to człowiek nie tylko bardzo ciekawy świata, ale i głęboko mądry, jego pytanie nie brzmiało: ile średnio zarabiacie, tylko: ile godzin trzeba u was pracować na dobry garnitur?
Podobne kryterium przyjęli badacze europejskiego poziomu życia, z tym, że na warsztat wzięli nieco droższe dobra – mieszkanie, samochód i 2-tygodniowe wakacje. Rezultaty badań są zatrważające. Chcąc kupić nową Toyotę lub kawałek dachu nad głową, przepracowany czas należy liczyć już nie w godzinach, a miesiącach lub wręcz w latach:
70-metrowe mieszkanie | Samochód (nowa Toyota Yaris) |
Wakacje (2-tygodniowy urlop) |
|
Duńczyk | 2 lata | 7 miesięcy | 4 dni |
Niemiec | 3 lata | 15 miesięcy | 5 dni |
Francuz | 7,9 lat | 13 miesięcy | 7 dni |
Austriak | 5,6 lat | 13 miesięcy | 7 dni |
Włoch | 7,3 lata | 13 miesięcy | 8 dni |
Czech | 7,2 lata | 47 miesięcy | 21 dni |
Polak | 7,4 lata | 48 miesięcy | 23 dni |
Słowak | 8,2 lata | 49 miesięcy | 24 dni |
Bułgar | 8,9 lat | 50 miesięcy | 55 dni |
Czy kiedykolwiek, kupując wycieczkę, uświadomiłeś sobie, że ta przyjemność kosztuje Cię pełne 23 dni Twojego życia, spędzone w pracy – za biurkiem, przy kasie, na budowie, na nudnych spotkaniach? Tak naprawdę więcej, bo przecież mamy różne bieżące koszty, a dodatkowo nasze kieszenie są drenowane na każdym kroku przez każdego, komu się uda do nas dopchać ze swoją ofertą.
Marketingowcy, by nam uświadomić nieuświadomione potrzeby konsumpcyjne, stosują rozmaite sztuczki. „Jesteś tego warta!” (zapłać), „Tak jak lubisz” (zapłać) „Mieszkaj wygodnie, stać Cię na to” (zapłać) „Stać Cię na więcej” (!)
Część z nich używa wybitnie działającego mi na nerwy trybu rozkazującego, mówiąc mi, jaka mam być, czego mam chcieć i co muszę w związku z tym zrobić. „Bądź wymagający, bądź wyjątkowa tej wiosny, bądź zawsze krok do przodu, bądź trendy, bądź sobą…” (oczywiście to „bycie” może być zapewnione jedynie przez „nabycie” odpowiedniego produktu).
W wielu sloganach reklamowych powtarza się też hasło „więcej”: „Możesz więcej”, „Sięgnij po więcej”, „Oczekuj więcej”, „Chcesz więcej”. Tylko nikt nie dodaje: „Zasuwaj więcej, żeby Cię na to wszystko było stać.”
To „więcej” ma jeszcze drugą, mroczną stronę. Więcej produktów oznacza bowiem więcej śmieci.
Moja matka, opowiadając mi o słusznie minionym ustroju, wspomniała kiedyś, że propagandowe historie o tym, jak to na zachodzie jest źle (dlatego właśnie, przez czystą zazdrość, próbują zniszczyć nasz dobrobyt przy pomocy zrzucanej z samolotów stonki ziemniaczanej), były przez społeczeństwo przyjmowane raz z większym, raz z mniejszym sceptycyzmem (w końcu to, że stonka kartofle zżera, każdy widział, a przecież skądś się musiała wziąć), ale kiedy użyty został – przypadkiem prawdziwy – argument o zgniłej Ameryce tonącej w śmieciach, zgodnie uznano, że tym razem politycznych poniosła fantazja. W świecie wiecznych niedoborów, szarych toreb papierowych i szklanych wymiennych butelek na mleko, wizja hałd śmieci wydawała się tyleż abstrakcyjna, co niedorzeczna. Wystarczyły jednak dwie dekady, żeby to science-fiction stało się i naszą codziennością.
Z jednej strony rynek zalała chińska tandeta, psująca się z precyzją szwajcarskiego zegarka na drugi dzień po upłynięciu okresu gwarancji („Panie, naprawa będzie tyle kosztowała, że lepiej kupić nowe”), z drugiej bombardują nas lajfstajlowe reklamy, informujące uczciwie, że jeśli nie nabędziemy najnowszego modelu telefonu z rozszerzoną rzeczywistością, telewizora 5D lub pralki o siedmiu zmysłach, wylądujemy na bocznicy cywilizacji.
No i te opakowania. To moja prywatna wielka bolączka, dowód samobójczego pędu ludzkości ku zagładzie, którego symbolem jest dla mnie niezmiennie od lat najbardziej absurdalny element opakowania – kartonik od pasty do zębów. Zawsze przed zgnieceniem i ciśnięciem do śmietnika przyglądam mu się nienawistnie myśląc, że ktoś to cholernie opakowanie zaprojektował i wyprodukował, zużywając przy tym masę surowców i energii, tylko po to, żebym ja, natychmiast po przyjściu z Rossmanna, wywaliła je do śmieci, dorzucając jednocześnie kolejną cegiełkę do morza syfu, w którym toniemy.
Ale najwyraźniej kolorowe pudełko z większą powierzchnią reklamowego druku jest skuteczne marketingowo, więc żaden producent pasty nie kwapi się rezygnować z tego idiotyzmu. Potwierdziła to znajoma, która ma za sobą epizod pracy na taśmie przy sortowaniu zapakowanego już produktu. Najdrobniejszy defekt opakowania kwalifikował je do utylizacji razem z zawartością, badania wykazały bowiem, że klient przełoży taki produkt na półce i sięgnie po ten nieskazitelnie zapakowany, nawet jeśli stan opakowania nie wpływa w żaden sposób na zawartość. Od tego czasu z premedytacją pakuję do koszyka pogniecione kartoniki ryżu i puszki z naddartą etykietą.
Bardzo też kibicuję idei sklepów zero waste –marketów, w których wszystko jest na wagę i żeby coś nabyć, należy przyjść z własnym pudełkiem lub słoikiem. Zgniły zachód już przerobił tę lekcję i takich sklepów zaczyna być za naszą zachodnią granicą coraz więcej. Mam nadzieję, że i w tym zechcemy ich naśladować.
Wracając do urugwajskiego prezydenta, w tym samym wywiadzie mówi jeszcze, że „różnica pomiędzy posiadaniem a życiem jest taka, że życie jest jedyną rzeczą, której nie możesz kupić za pieniądze. A twoje życie tylko się skraca. Żałosne jest marnować życie i wolność w taki sposób”.
Jeszcze dobitniej ujmuje to Tyler Durden w Fight Clubie „kupujesz rzeczy, których nie potrzebujesz, za pieniądze, których nie masz, by zaimponować ludziom, których nie lubisz”.