Ela Tiszczenko: Czas na podróżowanie to kwestia priorytetów.

with Brak komentarzy

Niniejszym otwieram cykl wywiadów z osobami, dla których podróżowanie to ważny element życia. Chcę się dowiedzieć, jak znajdują przede wszystkim czas, ale też odwagę, determinację i środki, na częste, dalekie wyjazdy, co im daje jeżdżenie po świecie i jak się czują, kiedy nie są w podróży. Na pierwszy ogień idzie absolutnie wyjątkowa osoba, Ela Tiszczenko. Zapraszam serdecznie!

 

[siteorigin_widget][/siteorigin_widget]

Elę poznałam w malezyjskim parku narodowym Taman Negara.  Gdy mijaliśmy się na szlaku wiodącym przez najstarszy las równikowy na świecie, usłyszała, że rozmawiamy po polsku i zaczepiła nas z taką samą swobodą, z jaką zagadywała lokalsów w kolejnych wioskach i turystów w hostelowych świetlicach. Resztę dnia, wieczór przy ognisku oraz nocleg pod pełnym dziwnych odgłosów puszczańskim niebem, spędziliśmy razem.

My byliśmy wówczas na 2-tygodniowym wypadzie z przyjaciółmi, ona właśnie przyjechała z Indonezji i była w drugim miesiącu podróży. Nie wiedziała, ile jej ta podróż zajmie, jaka dokładnie będzie jej trasa, czym będzie jechała, co zobaczy po drodze. Miała sprecyzowany tylko kraj docelowy – Nepal –  i wiedziała, że chce przejechać przez Malezję, Tajlandię, Laos  i Wietnam.

Słuchaliśmy jej z zafascynowaniem i zazdrością, my, etatowcy, na wyszarpanym z bólem urlopie, zaliczający w świńskim pędzie kolejne punkty na mapie. Ona niespiesznie smakowała klimat każdego nowego miejsca, a jeśli jej się spodobało – zostawała dłużej, wynajmowała skuter i snując się, poznawała okolicę.

Kiedy wpadłam na pomysł tego cyklu, Ela była pierwszą osobą, o której pomyślałam. Tak się szczęśliwie złożyło, że mieszka teraz w Warszawie, odkurzyłam więc facebookowy kontakt i poprosiłam ją, żeby odpowiedziała mi na kilka pytań. Umówiłyśmy się w sympatycznej żoliborskiej kafejce w Forcie Sokolnickiego.

 

Wchodząc do kawiarni, wpadam na Elę i prawie jej nie poznaję. Elegancka, w płaszczu i modnych okularach, zupełnie nie przypomina tamtej opalonej na ciemny brąz dziewczyny w zakurzonych szortach, chustce na głowie i brudnych sandałach. Ale oczy ma wciąż te same – roześmiane, zawadiackie.

– Dobrze trafiłaś, odzywając się teraz, niedługo wyjeżdżam na miesiąc do Nepalu, więc tak naprawdę zaraz wpadnę w wir przygotowań – mówi na przywitanie.

– Jak Ty to robisz? Nie pracujesz na etacie, prawda? Ale z tego co pamiętam, pracowałaś w HR-ach, to się chyba nie da z domu? Zmieniłaś branżę?

– Pracuję – uśmiecha się – Na etacie, w tej samej branży. Po prostu biorę długie urlopy.

– I dają Ci?  – nie dowierzam

– Dają. Oczywiście, nie jest tak łatwo. Muszę używać całego arsenału środków. Od próśb i zaklinania, poprzez argumenty logiczne, po straszenie kodeksem pracy. A znam go dobrze, w końcu to moja działka. Czy wiesz, że w prawie pracy jest napisane, że na wniosek pracownika urlop może być podzielony na części. Może! Na wniosek pracownika! Czyli teoretycznie przysługuje Ci te 26 dni w jednym kawałku. Wiadomo że nie są szczęśliwi. Cierpliwie im tłumaczę, że nic się przez ten miesiąc nie zawali, że przekazałam swoje obowiązki, niektóre rzeczy mogą poczekać. Zresztą, gdyby było tak, że beze mnie się wali, to by znaczyło, że firma źle funkcjonuje. Zawsze mogę przecież zachorować i co wtedy? Ale też uczciwie ostrzegam od początku, od razu na rozmowie kwalifikacyjnej, że ja biorę długie urlopy. Mają wybór – albo się decydują na takiego pracownika, albo nie. No więc, tym razem też, jak zwykle, lekko nie było, szefowa kręciła nosem, ale się w końcu zgodziła dać mi ten miesiąc na Nepal.

– Ale dlaczego Nepal, nie dojechałaś do niego wtedy? Pamiętam, że to miał być ostatni punkt Twojej podróży.

– Dojechałam. Było cudownie i już wtedy stwierdziłam, że muszę wrócić. Miałam pojechać w zeszłym roku, już w zasadzie było postanowione, ale para Belgów, których poznałam właśnie w Nepalu i z którymi ciągle utrzymuję kontakt, bardzo fajni ludzie,  postawiła mnie przed faktem dokonanym. Zadzwonili z informacją, że jadę z nimi do Afryki. Zaprotestowałam, bo już miałam zabukowany miesięczny urlop i prawie kupiłam bilety.  <<No to świetnie się składa, akurat na ten miesiąc pojedziesz z nami do RPA. A do Nepalu polecisz następnym razem>> powiedzieli. Bardzo ich polubiłam, więc poszłam na to – przesunęłam lekko urlop i pojechałam do Afryki. Absolutnie nie żałuję, bo było super. No, ale teraz przyszedł w końcu czas na ten wyczekany Nepal.

– A co Ci się tak spodobało w Nepalu?

– Wiesz, ja uwielbiam góry. Tam są, wiadomo, Himalaje – widoki absolutnie nieziemskie, zawsze coś cię zaskoczy. Wtedy byłam w Katmandu, Pokarze, w rejonie Annapurny, w Parku Narodowym Chitwan na południu, a teraz jadę w inne miejsce. Trekking w Himalajach jest bardzo wymagający, musisz wszystko dobrze zaplanować, wziąć pod uwagę optymalną trasę, pogodę, właściwą aklimatyzację, która minimalizuje skutki choroby wysokościowej, a ja lubię takie wyzwania. Nepal to jedno z takich miejsc, do którego na pewno będę wracać.

– No dobrze, a jak to się właściwie stało, że mieszkasz teraz w Warszawie? Kiedy Cię poznaliśmy, mówiłaś, że mieszkasz we Wrocławiu. Nie rozumiem, jak można chcieć wyjechać z Wrocławia!

– Właściwie trafiłam tu przez przypadek, nie planowałam tego. Ale do Wrocławia nie chciałam wrócić i tak. Wiesz, gdybym wróciła do miejsca, z którego wyjechałam, to by było takie definitywne zakończenie podróży, twarde lądowanie. Nie chciałam z powrotem wejść do tej samej wody, więc wiedziałam, że po powrocie będę szukała nowego miejsca, żeby mieć poczucie, że kontynuuję podróż, no i w zasadzie samo się tak złożyło. Kiedy wróciłam wtedy z Azji, był początek 2015 roku. Przyleciałam do Londynu i pomyślałam, że jeszcze chwilę tam zostanę. Taka aklimatyzacja, żeby złagodzić szok po kilkumiesięcznej przerwie – wiesz, jeszcze jestem w podróży, ale już w cywilizacji. Nie spieszyło mi się do codzienności. Po powrocie z Londynu moi przyjaciele mieszkający w Warszawie, którzy właśnie planowali dłuższy urlop,  poprosili mnie, żebym zaopiekowała się w tym czasie ich psem Solarem. Zgodziłam się, bo co mi w końcu szkodziło, i przyjechałam do Warszawy. Zanim oni wrócili, miałam już pracę.

– No właśnie, ubiegłaś mnie, bo to było jedno z moich pytań. Opowiedz, jak to się stało. W końcu ludzie szukają pracy miesiącami. Strach przed brakiem pracy po powrocie to jest też chyba jedna z głównych przyczyn, która powstrzymuje ich przed takim wyjazdem na dłużej.

– To było tak, że chodziłam z Solarem na spacery po Żoliborzu i bardzo mi się tu spodobało: zielono, niska zabudowa, taka sympatyczna wioska. Przeszło mi przez myśl, że mogłabym tu mieszkać i dalej chodziłam na spacery, no, ale ile tak można chodzić, dosyć szybko zaczęłam się nudzić. Pomyślałam, że porozsyłam CV, tak kontrolnie. Z paru miejsc się odezwali, poszłam na jedną, drugą rozmowę kwalifikacyjną no i zaproponowali mi pracę. Kiedy znajomi wrócili, oświadczyłam im w drzwiach, że zostaję – śmieje się. – Ale słuchaj, to jest niesamowita historia, bo ja naprawdę mieszkam teraz na Żoliborzu, w dodatku w tej samej kamienicy!

– Jak to możliwe? Znajomi Cię nie wyrzucili?

– Nie no, mieszkam piętro niżej. To było tak, że się uparłam, stwierdziłam, że po prostu muszę mieszkać na Żoliborzu! Lokalizacja piękna, parę przystanków metrem do pracy, żyć nie umierać! Absolutnie nie uśmiechała mi się przeprowadzka. Siedziałam więc całymi dniami na tych wszystkich gratkach, aż w końcu trafiłam na mieszkanie, które miało prawie taki sam widok z okna jak nasz. W pierwszej chwili nie mogłam w to uwierzyć. Przyleciałam z krzykiem do znajomych, zaczęliśmy analizować, pod jakim kątem jest zrobione zdjęcie i ustaliliśmy bez pudła, które to mieszkanie. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że w kamienicy prawie wszyscy się znamy, większość mieszkań jest wynajmowana przez takich ludzi jak my, to prawie jak komuna. Wpadamy do siebie nawzajem, pilnujemy swoich zwierzaków podczas wyjazdów. Zdziwiliśmy się, że kolega się nie przyznał, że się wyprowadza, ale faktycznie, mieszkanie było wolne, pokryte typowo kawalerskim nalotem: zaskorupiały brud, zaduch, ale się nie zastanawiałam długo. Od razu zadzwoniłam do właścicielki i  udało się!

– No widzisz, miałam Cię zapytać, jak się czułaś po powrocie, czy łatwo Ci było wrócić do rutyny, ale widzę, że wszystko przewidziałaś i zadbałaś o to, żeby nie wpaść w stare koleiny.  No dobra, to może zacznijmy od początku. Co Cię w ogóle zainspirowało do długiej samotnej podróży? Przykład kogoś z rodziny lub znajomego? Naczytałaś się podróżniczych książek w dzieciństwie? Czy może jeszcze coś innego?

– Wiesz, to jest trochę tak, że apetyt rośnie  w miarę jedzenia. Zawsze lubiłam podróżować. W pewnym momencie zaczęłam wyjeżdżać częściej. W pierwszej “poważnej” pracy  poznałam kolegę, który należał do studenckiego klubu żeglarskiego i się wkręciłam w to towarzystwo. Najpierw pojechałam z nimi na Mazury, potem były rejsy morskie, głównie zimne morza – Bałtyk, Morze Północne, Morze Barentsa . Kiedyś zamarzyło nam się popłynąć w jakieś cieplejsze rejony i udało nam się zorganizować taką wyprawę na Azory. Spodobało mi się. A kiedy później byłam w Wietnamie ze swoim chłopakiem i ciągle brakowało nam czasu, pomyślałam, że chciałabym kiedyś tak pojechać gdzieś i nie musieć się spieszyć.

– A długo marzyłaś o tej podróży, długo ją planowałaś? Ile minęło od decyzji do wyjazdu?

– Od czasu, kiedy tak naprawdę postanowiłam, że wyjadę, do realizacji tych planów minęły jakieś  2 lata. Byłam już wtedy po studiach, od paru lat pracowałam. Wyjeżdżałam na krótkie urlopy, ale było mi mało. Pomyślałam, że jak nie teraz, to kiedy. Więcej czasu nie będę miała.  Kiedy już wiedziałam, do czego dążę, podjęłam bardzo świadome decyzje. Wynajęłam o połowę mniejsze mieszkanie, zaczęłam zwracać uwagę na codzienne wydatki, ograniczyłam jedzenie na mieście, kupowanie ciuchów. Akumulowałam kasę.

– No właśnie, a jak zachowywałaś płynność finansową podczas podróży? Założyłaś, że będziesz korzystać tylko z oszczędności czy pracowałaś?

– Z oszczędności. Chociaż liczyłam się z tym, że mogą mi się skończyć i będę musiała trochę popracować, dlatego wzięłam ze sobą laptopa.

– Nie bałaś się, że go zgubisz, zalejesz albo Ci ukradną?

– Przecież to tylko laptop. Najgorsze, co mogło się stać, to że bym go zgubiła, zalała albo by mi go ukradli – uśmiecha się

– No tak. Ale wtedy już byś nie popracowała. A w jaki sposób obliczyłaś, jaka kwota Ci będzie potrzebna?

– Nie liczyłam tego jakoś szczególnie skrupulatnie. Wiedziałam po prostu, że życie w Azji jest tańsze. Miałam też świadomość, że w standardowych wycieczkach 2-3 tygodniowych, kiedy ludzie chcą zobaczyć jak najwięcej, znaczącym kosztem jest transport. Wydatki na bilety mogą podrożyć podróż nawet dwukrotnie. A ja wiedziałam, że nie będę chciała pędzić z jednego końca kraju na drugi, planowałam jeździć tanimi lokalnymi środkami transportu, spędzać dużo czasu w jednym miejscu. Naprawdę sporo można na tym zaoszczędzić. Pod koniec wyprawy, w Nepalu, musiałam już oszczędzać. Znajomi się śmiali, że opracowałam wtedy Bounty index. Na podstawie ceny batonika Bounty (to jedyny batonik, który jem w górach, jak potrzebuję kalorii, generalnie nie lubię słodyczy) byłam w stanie ocenić z dobrym przybliżeniem, ile będzie kosztował nocleg i jedzenie w tym miejscu i czy warto się tam zatrzymywać.

– Nie bałaś się zostawić pracy i tego, że nie będziesz miała do czego wracać?

– Oczywiście, że się bałam. Ale wiesz, to jest taki nieokreślony lęk, a jak go zaczniesz rozbierać na czynniki pierwsze, to dochodzisz do tego, czego tak naprawdę się boisz. Przecież nie tego, że nie znajdziesz żadnej pracy, bo praca w Polsce jest. Kiedy pniesz się po drabinie kariery i masz podjąć decyzję o zostawieniu tego na jakiś czas, to tak naprawdę boisz się utraty pozycji, boisz się, że Twoja kariera przestanie przebiegać liniowo w górę. Że może będziesz musiała się cofnąć do jakiegoś wcześniejszego etapu, obniżyć standard życia. I to jest w tym momencie kwestia priorytetów, co jest dla ciebie ważniejsze: błyskotliwa kariera czy ten wyjazd. Ja musiałam to przepracować, sama w swojej w głowie. Doszłam do tego, że w końcu po to pracuję, żeby mnie było stać na to, o czym marzę, a nie dla samej pracy. I do tego, że kiedyś, jak zaczynałam, to przecież zarabiałam niewiele i jakoś żyłam, może skromniej, ale było ok, więc jak wrócę, mogę znów przez jakiś czas zarabiać mniej i to nie będzie dla mnie problem.

– Miałaś jakieś większe zobowiązania kiedy zostawiałaś pracę?

– Miałam kredyt na mieszkanie we Wrocławiu, ale celowo wzięłam mniejszy kredyt, niż mogłam. Kupiłam małą kawalerkę, mimo że było mnie w tym momencie stać na coś większego. Jak wyjechałam, to po prostu ją wynajęłam, a kredyt się sam spłaca. Małą kawalerkę łatwo jest wynająć albo sprzedać, od początku brałam to pod uwagę. Więc to nie był problem.

– Próbowałaś zostawić sobie furtkę, urlop bezpłatny, możliwość powrotu do tej samej pracy?

– Tak, chciałam wziąć urlop bezpłatny, nawet już miałam wstępną zgodę, ale w ostatniej chwili się wycofali. Powiedzieli, że maksymalnie dostanę trzy miesiące, a to było dla mnie za mało. Próbowałam ich przekonać, że nie znajdą nikogo na moje miejsce. To było specyficzne stanowisko, wymagało konkretnego doświadczenia i podejścia. Nie zgodzili się, więc złożyłam wypowiedzenie. Najzabawniejsze jest to, że miałam rację, mieli wakat przez blisko 9 miesięcy, znaleźli kogoś dopiero miesiąc przed moim powrotem.

– Jakie były reakcje otoczenia – rodziny, znajomych – na Twój pomysł?

– Oczywiście straszyli mnie że nie będę miała do czego wracać, ale jak mówiłam, to jest taki powszechny nieokreślony strach. Musiałam go sama przerobić.

-Co było dla Ciebie największą przeszkodą w wyjeździe?

– Na pewno trudne było zostawienie pracy, tak jak mówiłam, musiałam do tego dojrzeć. Podobny problem miał mój ówczesny chłopak, z tym, że on był wtedy na trochę innym etapie zawodowym niż ja i było mu jeszcze ciężej podjąć decyzję. Ja już miałam ugruntowaną pozycję, on dopiero na to pracował. W pewnym momencie ustaliliśmy, że wyjedziemy „za rok”, ale ten rok minął, nawet trochę więcej, a my wciąż nie doszliśmy do porozumienia. Wtedy się rozstaliśmy i pojechałam sama.

– To była główna przyczyna rozstania?

– Nie jedyna, ale na pewno ta sytuacja miała wpływ na naszą decyzję. To zresztą świetny facet, przyjaźnimy się, do tej pory utrzymujemy kontakt. Co ciekawe, on dokładnie po tym kolejnym roku faktycznie zostawił pracę i pojechał na wyprawę. Samotnie, rowerem, do Chin. To zapalony rowerzysta i wiem, że chciał to zrobić. Na pewno dużo to dla niego znaczyło, że zrobił to samodzielnie, coś sobie udowodnił.

– Ty byś z nim pewnie nie pojechała rowerem do Chin?

– Raczej nie – śmieje się – Zresztą, jak się jedzie samemu, to jest inaczej. Jesteś zdana  na siebie, musisz sobie poradzić. Jak jedziesz z kimś i ten ktoś jest w czymś lepszy od Ciebie, to on w naturalny sposób przejmuje na siebie te sprawy i ty się nie uczysz nowych rzeczy. Tak jak mi opowiadałaś o swoim mężu, który nie rozmawiał po angielsku przy tobie, bo tobie lepiej szło. Kończy się na tym, że ty się stajesz jeszcze lepsza, a on nie rusza z miejsca. Mówiłaś, że dopiero, jak wyjechał sam do Szkocji, to zaczął rozmawiać. Ja tak miałam na przykład z jeżdżeniem na skuterze. Jak byłam w Wietnamie z moim chłopakiem, to jeździłam tylko jako pasażer, bo jemu łatwiej to przychodziło, więc ja nawet nie próbowałam. Jak pojechałam do Azji sama i potrzebowałam się przemieszczać, to się nauczyłam jeździć i na skuterze, i na motorze. Okazało się, że potrafię, że daję radę.

– Tak, pamiętam Cię z Malezji, pędzącą na tym skuterku, mijającą się na milimetry z innymi uczestnikami ruchu. Sprawiałaś wrażenie, jakbyś się urodziła na tej maszynie.

– No widzisz. A ja się tego  tak naprawdę dopiero co nauczyłam. Pierwsze próby były na automacie, ale potem już z rozmysłem wybierałam skutery z ręczną skrzynią biegów, bo miały mocniejsze silniki. Więc jak jeździłam w miarę szybko na tych rzęchach, to faktycznie się wtapiałam w otoczenie. Tylko o zaparkowanie motoru musiałam czasem prosić, wiesz, to ciężka maszyna, a oni często parkują w budynkach, na przykład w kuchni i musisz przeprowadzić taki motor przez wąskie przejście, niewiele szersze niż on sam. Więc na to się już nie porywałam. Ale bycie białą dziewczyną na jednośladzie w Azji ma swoje zalety. Jak potem w Nepalu wypożyczyłam motocykl i zatrzymali mnie policjanci, to jak zdjęłam kask i zobaczyli moją bladą (choć opaloną na skwarkę) twarz, w  dodatku kobiecą,  to autentycznie ich zatkało. Nie umieli wydusić słowa, zupełnie zapomnieli o tym, że chcieli mnie skontrolować. Grzecznie wskazali mi drogę do rezerwatu nosorożców i puścili wolno.

– A gdzie w ogóle pojechałaś po tym, jak się rozstaliśmy?

– Jeszcze trochę posiedziałam w Malezji, ale tak naprawdę już się wtedy czułam trochę zmęczona tą podróżą, tym, że się nie rozwijam, niczego nowego nie uczę…

– Jak to – wchodzę jej w słowo – wydawało mi się, że na takiej wyprawie właśnie uczysz się mnóstwa nowych rzeczy, rozwijasz się, w końcu ze wszystkim musisz sobie dać radę sama…

– Tak, trochę rzeczywiście tak jest. Ale chyba to przychodzi na tyle naturalnie –  po prostu uczysz się nowych rzeczy, sama nie wiedząc kiedy  – że wcale nie masz poczucia rozwoju, wręcz przeciwnie. Bo to są w pewnym sensie bardzo powtarzalne sytuacje: zorganizować transport, jedzenie, nocleg. W każdym miejscu jest mniej więcej tak samo. Po jakimś czasie mnie to znudziło, dlatego, żeby coś zmienić, poleciałam na Borneo, wejść na Mount Kinabalu i przekroczyć po raz pierwszy w życiu wysokość 4000 m. n.p.m.

– Tak, też bardzo chcieliśmy na nią wejść, ale nie starczyło nam czasu…

– Widoki są piękne. Ale góra jest dość zadeptana i klimat romantycznego wschodu słońca na szczycie trochę psują resztki chusteczek higienicznych – ludzie czekają na ten wschód, zimno jak diabli i nie ma gdzie pójść do toalety… Potem pojechałam odwiedzić kolegę w Wietnamie i trafiłam do lokalnego środowiska ekspatów, to było bardzo ciekawe doświadczenie. Poznałam masę fajnych ludzi z Europy, którzy tam osiedli. Mieszkają, pracują, życie jest tańsze, przyjazny klimat.

– I gdzie oni tam mieszkają, w hotelach?

– Wynajmują mieszkania, albo wręcz całe domy, dla Europejczyka jest tam bardzo tanio. Nie byłaś nigdy w Wietnamie? Tam są takie bardzo charakterystyczne, wysokie domy. Ziemia jest bardzo droga i dlatego budują na mikroskopijnych działeczkach, ale wysoko w górę. Czasem naprawdę kuriozalnie to wygląda, jak w środku niczego, w małej wiosce, na polu stoją takie wieże. Na dole jest salon i garaż. Czasem w jednym pomieszczeniu. Samochód w salonie nikogo tam nie dziwi. Autentycznie, widziałam taki dom, skórzane kanapy, a pomiędzy tym zaparkowany mercedes. W każdym razie, tam trochę posiedziałam, to był fajny czas. Super ludzie, nieziemsko pyszne jedzenie za grosze. Żebyś widziała, jakie wypasione talerze sushi dostajesz tam w warszawskiej cenie jednej zwykłej rolki! Dobrze, że byłam umówiona z koleżanką w Bangkoku, bo bym się chyba stamtąd nie ruszyła.

– Przeżyłaś mnóstwo fajnych chwil. A były jakieś złe momenty? Co Ci najbardziej przeszkadzało w czasie tej podróży?

– Wiesz, w pewnym momencie zaczęłam się czuć trochę jak pasożyt. Wszyscy coś robią, pracują, są komuś potrzebni, a ja sobie tylko zwiedzam, oglądam, nic nie wnoszę do społeczeństwa. Zaczęło mi to przeszkadzać. Między innymi dlatego zdecydowałam się na wolontariat przy buddyjskiej świątyni w Tajlandii. Jak jesteś w takiej długiej podróży, to na początku oczywiście się jarasz wszystkim, chcesz zwiedzać, oglądać, ale po jakimś czasie masz tego dość, pojawia się pustka. Spotykasz innych turystów, oni chcą iść do świątyni, a ty sobie myślisz, o matko, kolejna świątynia. W końcu ile można zwiedzać świątynie? Ja już byłam na trochę innym etapie. Poza tym brakowało mi wyzwań, stymulacji intelektualnej. Jednak jak jestem tutaj, w pracy muszę rozwiązywać jakieś problemy, myśleć abstrakcyjnie. Tam wszystko sprowadza się do zaspokajania podstawowych potrzeb. Dlatego odpowiada mi bycie jedną nogą w tym świecie: ambitna praca, wyzwania, ale z drugiej strony wyjazdy dłuższe niż te standardowe dwa tygodnie, na których naprawdę mogę poczuć smak podróży. W zeszłym roku byłam miesiąc w Afryce, ale oprócz tego jeszcze na krótszym wypadzie w Norwegii, a przedłużoną majówkę spędziłam w Kirgistanie. Rok wcześniej byłam w Gruzji i w Tatrach z tymi znajomymi Belgami – tak im zareklamowałam Tatry, że przyjechali sprawdzić, czy faktycznie są takie piękne. Ludzie mnie pytają, skąd mam tyle urlopu. A ja mam tyle samo co wszyscy, tylko po prostu go oszczędzam, kombinuję, doklejam do świąt, weekendów. Nie wyobrażam sobie wziąć urlopu, bo mi się nie chce iść do pracy, albo tak jak niektórzy, żeby parę dni odpocząć po wakacjach. Zawsze mam urlop wyżyłowany, raz nawet do tego stopnia nie chciałam zmarnować dnia wolnego, że poszłam do pracy niemalże wprost z samolotu, którym przyleciałam z Gruzji o 7 rano. Jechałam z Okęcia w tłumie ludzi w garniturach i garsonkach, niewyspana, śmierdząca ogniskiem, z jakimiś gałązkami na ubraniu. Wpadłam tylko do domu, prysznic, szybki makeup i pognałam do pracy. Cierpiałam okropnie, przysypiałam na biurku – ale dzień urlopu ocaliłam! To naprawdę jest kwestia priorytetów.

– Miałam się zapytać, czy ten wyjazd nie przestawił Ci czegoś w głowie w taki sposób, że teraz jest Ci dużo trudniej tkwić w codzienności, kiedy nie jesteś w podróży. Ale widzę, że świetnie godzisz te dwa światy. Mam jeszcze jedno pytanie. W tę długą podróż pojechałaś sama. Teraz do Nepalu też wybierasz się w pojedynkę. Nie czujesz się samotna w podróży?

– W takiej podróży jesteś sama tylko, jeśli tego chcesz. Jeśli masz ochotę na towarzystwo, zawsze je znajdziesz. Kiedy siedzisz wieczorem sama w hostelu, zwłaszcza, jeśli jesteś dziewczyną, nie ma siły, żeby ktoś do Ciebie nie podszedł, nie zagadał. Często dziewczyny kopią swoich facetów pod stołem, popatrz, ona siedzi sama, dosiądźmy się. Jeśli więc tylko masz ochotę, to się umawiasz na drugi dzień na wspólny trekking. Nie chcesz, to grzecznie odmawiasz i idziesz w swoją stronę. Pamiętam taki jeden wieczór w Nepalu, w obozie bazowym pod przełęczą Thorong La, na wysokości około 5000 m n.p.m., kiedy byłam już tak zmęczona i wyczerpana chorobą wysokościową, że siedziałam i udawałam, że czytam kindla, żeby tylko nie musieć z nikim gadać. Zresztą po jakimś czasie strasznie mnie już męczyły te rozmowy, wszędzie takie same – skąd jesteś, dokąd jedziesz, co robisz?

– Czy pojechałabyś na taką długą wyprawę jeszcze raz?

– Na pewno nie zrobiłabym tego w taki sam sposób. Nie pojechałabym tak po prostu snuć się bez celu, musiałabym wiedziedzieć, po co jadę. Na przykład chciałabym przejść Great Himalaya Trail. To jest oczywiście masa przygotowań, ogromny koszt, wysiłek, ale takie coś miałoby dla mnie sens. Albo coś takiego, jak zrobił Marcos. Marcos to Brazylijczyk, którego poznałam w Kambodży, był na dużo krótszym niż ja wypadzie, biegał i zaliczał kolejne punkty. Ale miał cel. Pisał bloga, chciał wydać książkę z tej wyprawy. I zrobił to! To jest niesamowite, coś takiego ma dla mnie sens. Ale poznałam też jednego faceta, który był już szósty rok w podróży i na moje oko to  nie było zdrowe. W trasie rozstał się z dziewczyną. Na pierwszy rzut oka wydawał się luzakiem, sprawiał wrażenie szczęśliwego, ale jak się podrążyło głębiej, to widać było, że ma problem, przed czymś ucieka. Więc takiej nieprzemyślanej wyprawy jak wtedy, że po prostu kupuję bilet w jedną stronę i patrzę, co będzie, bym nie powtórzyła. Teraz, na ten miesiąc w Nepalu, mam każdy dzień zaplanowany w Excelu.

Żartujesz?

– Nie żartuję. Wiem, na jakie wysokości chcę wejść, czasu mam niewiele, więc muszę bardzo dokładnie zaplanować aklimatyzację, żeby to było bezpieczne. Teoretycznie dałabym radę w trzy tygodnie, ale to by mogło być bardzo niezdrowe, zdecydowanie mniej przyjemne, a w skrajnym przypadku wręcz śmiertelne. Tak też to tłumaczyłam mojej szefowej, że z martwej mnie nie będą mieli pożytku – śmieje się.

 

Ela tak barwnie opowiada, tyle mam jeszcze do niej pytań, mogłybyśmy siedzieć jeszcze długo, ale znienacka okazuje się, że zamykają już kafejkę. Zaskoczone, że czas tak szybko minął, dopijamy piwo i wychodzimy w chłodne powietrze zielonego Żoliborza. Obiecujemy sobie, że na pewno się jeszcze spotkamy na pogaduchy – jak już wróci z Nepalu.

 

PS Zdjęcie w nagłówku, przedstawiające, jak mówi Ela, „czystą radość życia”, jest autorstwa chwilowego towarzysza tego fragmentu podróży Eli –  Michaela z Niemiec.

 

[siteorigin_widget][/siteorigin_widget]